sobota, 24 listopada 2012

Europejskie podboje Skry



Sezon siatkarski rozpoczął się na dobre. Trwają rozgrywki krajowe, ruszyła też Liga Mistrzów. W tym sezonie możemy oglądać tam trzy polskie zespoły, w tym najbardziej ograną w europejskich pucharach Skrę Bełchatów. Póki co bełchatowianie radzą sobie świetnie.

 


Mamy za sobą trzy kolejki Ligi Mistrzów, pełne dobrej gry polskiej ekipy. Póki co nie mamy sobie równych, co widać w wynikach i pozycji lidera grupy E.
Na rozpoczęcie sezonu bełchatowianie zafundowali sobie wyjazd do Stambułu, gdzie mieli zmierzyć się z tamtejszym Fenerbachce. Klub ten był budowany głównie z myślą o europejskich rozgrywkach. Dołączyły do niego takie gwiazdy, jak aktualny Mistrz Europy Ivan Milijković, argentyński rozgrywający Rodrigo Quiroga czy Kubańczyk Marshall. Na wicemistrzach Polski nie zrobiło to jednak większego wrażenia i cały czas spokojnie kontrolowali przebieg spotkania. Dopiero w ostatnim secie mieliśmy nieco więcej problemów, gdyż set skończył się dopiero przy stanie 27:25. Ostatecznie wygraliśmy w dobrym stylu, pokonując Turków 3:0.
Następnie przyszła kolej na rumuński Tomis Constanta. Nie jest to klub najwyższej światowej klasy, jednak doświadczenie nauczyło nas, że nie można lekceważyć żadnego, najsłabszego nawet rywala. Na nasze szczęście, Tomisowi nie pomógł nawet doping kibiców i Rumuni polegli na własnym terenie 0:3.
W końcu doczekaliśmy się konfrontacji z najtrudniejszym rywalem z grupy E. Dynamo Moskwa – zespół dobrze nam znany i ogromnie wymagający. Dodatkowych emocji dostarczał fakt, że w tym sezonie szeregi rosyjskiego klubu zasilił były bełchatowianin, Bartosz Kurek. Niestety niemal od razu po transferze do Moskwy doznał kontuzji stawu skokowego. Robił wszystko by być gotowym na mecz w Łodzi, jednak trener Jurij Czerednik uznał, że Bartek nie jest jeszcze w stanie pomóc drużynie. Przyjmujący nie znalazł się nawet w meczowej dwunastce, więc Atlas Arenę odwiedził tylko w charakterze kibica. Skra Bełchatów, grając w wypełnionej po brzegi łódzkiej hali, nie dała szans przyjezdnym. Nie przestraszyliśmy się rosyjskich ataków, broniliśmy niemal każdą piłkę i tym razem to my bombardowaliśmy przeciwników świetnymi zagrywkami. Gra szła nam jak z nut i tylko w drugim secie pozwoliliśmy Rosjanom na nieco więcej. Mecz wygraliśmy 3:1.
Tydzień później odbył się rewanż, który, mimo identycznego wyniku, wyglądał nieco inaczej. Podczas spotkania na wyjeździe zaprezentowaliśmy nieco gorszy styl gry. Tylko w pierwszej odsłonie nie mieliśmy większych problemów i wygraliśmy go do 16. Od początku drugiej partii zaczęły się nasze problemy. Popełnialiśmy zbyt dużo błędów własnych, nie radziliśmy sobie w przyjęciu i raz po raz nadziewaliśmy się na blok czy posyłaliśmy piłki w aut. Poskutkowało to przegraniem drugiego seta do 22 i niemałych kłopotów w secie trzecim. Na szczęście zdołaliśmy się zmobilizować na tyle, żeby nie dopuścić do tie-breaka. Po ciężkim boju udało się wywieźć z Moskwy trzy punkty.



Dotychczasowa postawa PGE Skry, daje podstawy do pozytywnego rozpatrywania naszego udziału w Lidze Mistrzów. Jesteśmy liderem grupy E, nazwanej przed rozgrywkami grupą śmierci i dwukrotnie zdołaliśmy pokonać rosyjskie Dynamo. Jeśli Polacy zdołają utrzymać taką formę, jaką prezentują teraz w Europie, to może uda się coś ugrać. Nie da się przymknąć oka na niektóre rażące błędy z ostatniego spotkania, niemniej jednak prezentujemy dobry, równy styl. Tak jest przynajmniej w pucharach, gdyż na rodzimym podwórku nie jest tak dobrze. Miejmy nadzieję, że poziom, jaki zaprezentują nam bełchatowianie zarówno w dalszej części Plus Ligi, jak i Ligi Mistrzów, będzie najwyższym, na jaki ich stać.

piątek, 26 października 2012

Dwudniowy mecz



Mecz eliminacyjny pomiędzy Polską a Anglią miał być najważniejszym w sezonie jesiennym. Zgodnie z przewidywaniami spotkanie to przyniosło nam wiele emocji. Jednak nie do końca takich jakich byśmy oczekiwali…



Śliska sprawa


Mecz pierwotnie zaplanowany był na 16 października. Jednak już w chwili, gdy piłkarze wyszli na przedmeczową rozgrzewkę, niemal pewne było, że mecz się nie odbędzie. Padający od dłuższego czasu deszcz sprawił, że Stadion Narodowy przypominał ogromną kałużę. Nadawał się bardziej do uprawy ryżu, niż do gry w piłkę. Wszyscy zgromadzeni wpatrywali się w niebo, które nie zapowiadało poprawy pogody i zastanawiali się dlaczego dach nie został zasłonięty. Wiadomym było, że nie można go teraz otworzyć z powodu wody, która się na nim zebrała. Na boisku pojawili się sędziowie, którzy mieli skontrolować stan murawy. Piłka nie była w stanie odbijać się ani toczyć po zalegającej wszędzie wodzie. Jednak, jak się okazało, nie był to dostateczny powód, bo przedstawić decyzję w sprawie meczu. Ogłoszono, że zapadnie ona o godzinie 21.45, kiedy to dojdzie do kolejnej inspekcji. Możliwości były dwie – albo spotkanie się wtedy odbędzie, albo zostanie przełożone na inny termin. Przez cały ten czas na boisko nie wyszedł nikt, ani sędzia, ani przedstawiciel Narodowego Centrum Sportu, ani osoba z obsługi stadionu, by w jakiś sposób przygotować boisko. Dach był otwarty, deszcz padał, a kibice byli coraz bardziej oburzeni. Nieco frajdy przyniosło im trzech śmiałków, którzy wybiegli w pewnym momencie na murawę. Ślizgali się po niej, uciekali ochroniarzom, przy okazji nieco ich ośmieszając, gdy tamci padali ofiarą narodowych kałuż. W końcu jednak ta trójka mężczyzn, która następnego dnia została okrzyknięta „Bohaterami Basenu Narodowego”, została schwytana i wyprowadzona z obiektu. W końcu kilka minut przed 22 zapadła oficjalna decyzja delegata FIFA, pana Danijela Josta – rozegranie meczu w takich warunkach jest zupełnie niemożliwe. Po konfrontacji ze stroną Polską i stroną Angielską, spotkanie zostało przełożone na kolejny dzień.


Deja vu?


Nie jest to pierwsze, i pewnie nie ostatnie, zamieszanie związane z dachem Stadionu Narodowego w Warszawie. Wystarczy przypomnieć sobie czerwcowe Mistrzostwa Europy i mecz otwarcia pomiędzy Polską a Grecją. Mimo upałów, jakie panowały wtedy w Polsce, zdecydowano, że dach zostanie zamknięty, przez co atmosfera tam porównywalna była do sauny. Niemieckie media stwierdziły, że mecz rozegrany został na hali, a nie stadionie piłkarskim. Piłkarze narzekali, że w wypełnionym po brzegi obiekcie, nie dało się swobodnie oddychać. Wtedy dach zamknięto, kiedy było to całkowicie  niepotrzebne, tym razem było odwrotnie. Przy złych warunkach pogodowych, pozostawiono go otwartego. Wszyscy narzekali na paradoks, jakim było odwołanie meczu z powodu deszczu na, teoretycznie, krytym obiekcie. W czasach tak rozwiniętej techniki, nie powinno sprawiać problemu sprawdzenie pogody w dzień meczu. PZPN wspólnie z NCS-em zabrali się za to dopiero w chwili, kiedy meczu nie dało się uratować.


Co się odwlecze…


W końcu, z całodniowym opóźnieniem, bo 17 października o godzinie 17:00, rozpoczął się mecz Polska – Anglia w eliminacjach Mistrzostw Świata 2014. Dach był zamknięty, murawa nieco grząska, ale w pełni odpowiednia, można więc było grać. Już od początku, spotkanie było niespodziewanie zacięte. Zarówno Polacy, jak i Anglicy szturmowali na bramkę rywali. Groźniejsze sytuacje stwarzali jednak Polacy. Pierwsza bramka mogła paść po dośrodkowaniu Roberta Lewandowskiego już w 12. minucie spotkania. Niestety, Łukasz Piszczek nie zdołał w porę dobiec do podania i piłka znalazła się w rękach angielskiego bramkarza Joe Harta. Kolejną sytuacje bramkową nasi piłkarze mieli 15 minut później. Kamil Grosicki przechwycił piłkę na połowie rywala i podał do Lewandowskiego. Ten świetnie uwolnił się od angielskich obrońców i oddał strzał, niestety niecelny. Pierwszy gol w tym spotkaniu padł dość niespodziewanie. Anglicy wypracowali sobie rzut rożny, który wykonywał Steven Gerard. Jego dośrodkowanie w pole karne trafiło do Wayne’a Rooney’a, który całą sytuację zakończył strzałem głową. Chwila nieuwagi polskiej defensywy doprowadziła do utraty gola. Drugą połowę zaczęliśmy od mocnego akcentu jakim był strzał Obraniaka zza pola karnego. Piłka poleciała w samo okienko, jednak tam czekał angielski bramkarz. Od początku drugiej odsłony meczu Polacy nieznacznie dominowali na boisku. Spychali Anglików na własną połowę, nie pozwalali konstruować groźnych ataków, za to sami wyprowadzali zabójcze kontry i ataki pozycyjne. Brakowało tylko skuteczności w ich wykańczaniu. W końcu jednak zdołaliśmy doprowadzić do wyrównania. Tak jak w przypadku pierwszej bramki, nasza padła po rzucie rożnym. W 70 minucie meczu, w pole karne dośrodkowywał Ludovic Obraniak. Joe Hart wyszedł do tego dośrodkowania, jednak ubiegł go Kamil Glik, który posłał piłkę do siatki. Więcej goli w tym meczu nie padło, jednak śmiało można stwierdzić, że to Polacy powinni wygrać. Swoją dobrą postawą zmuszali reprezentację Roya Hodgsona do błędów, nie pozwalali przebić im się przez polską obronę. To poskutkowało wieloma akcjami wyprowadzonymi z kontry. Po raz kolejny jednak brakowało nam skuteczności w decydujących chwilach. Niemniej jednak, możemy teraz z nieco większym optymizmem patrzeć na naszą przyszłość w tych eliminacjach. Ale nie popadajmy też ze skrajności w skrajność. Trzeba pamiętać o gorszym meczu z Czarnogórą. Trener Fornalik wzorowo odrobił pracę domową i dobrze przygotował Biało – Czerwonych do potyczki z Anglikami. Dlatego pozostaje nam mieć nadzieję, że to samo zrobi przed kolejnym spotkaniem. A będzie to mecz z Ukrainą na własnym terenie, już 22 marca przyszłego roku.

niedziela, 23 września 2012

Emocje za opłatą

Jakiś czas temu wszystkich kibiców Reprezentacji Polski i fanów piłki nożnej spotkała niemiła niespodzianka. Wszyscy, którzy 7 września, punktualnie o godzinie 20:30, zasiedli przed telewizorami, musieli się gorzko rozczarować. Na żadnym z dostępnych programów nie odnaleźli meczu eliminacyjnego Mistrzostw Świata 2014 pomiędzy Polską a Czarnogórą. Dlaczego? Jak to zwykle bywa, chodziło o pieniądze…





Nieudane negocjacje

Wszystko zaczęło się o rozmów pomiędzy Telewizją Polską, a firmą Sport Five. Jak się okazało, TVP zwyczajnie nie stać było na wykupienie praw do transmisji meczów Reprezentacji Polski. W oficjalnym oświadczeniu czytamy:

„Telewizja Polska informuje, że mimo długotrwałych negocjacji nie udało się osiągnąć porozumienia z firmą Sport Five w sprawie nabycia praw telewizyjnych do pakietu meczów piłkarskiej reprezentacji Polski w latach 2012 – 2014.
Telewizja Polska nie była w stanie sprostać wygórowanym finansowym oczekiwaniom kontrahenta.
Aktualne możliwości ekonomiczne TVP S.A. wynikają przede wszystkim z malejących wpływów reklamowych, kryzysowej sytuacji na rynku finansowym oraz zmniejszających się wpływów abonamentowych.”
Dla wielu telewidzów nie były to dobre wieści. Piłka nożna jest najbardziej popularnym sportem w naszym kraju i ma całe rzesze sympatyków, którzy chętnie zasiadają przed telewizorami, by emocjonować się meczem. Co w sytuacji, kiedy najpowszechniejsza stacja telewizyjna miałaby ograniczyć dostęp do futbolowego widowiska? I to w tym najważniejszym wydaniu, gdyż chodzi przecież o mecze Reprezentacji Narodowej!





Prawie jak bilet

Szybko okazało się, że nie wszystko stracone i mecz będzie można jednak obejrzeć w telewizji. Ale na nieco innych zasadach, bowiem w systemie pay-per-view. Jest to płatna usługa, którą od abonamentu odróżnia to, że płaci się jednorazowo za obejrzenie konkretnej treści. Jednak jest to przyjemność, na którą mogą pozwolić sobie tylko posiadacze telewizji cyfrowej. Dodatkowo, obejrzenie meczu eliminacyjnego obciążyłoby kieszeń telewidza o 20 złotych. W ciągu tygodnia transmitowane były dwa spotkania Polaków. W wyniku łatwego dodawania uzyskujemy kwotę 40 złotych za 3 godziny spędzone przed telewizorem. Tutaj wielu ludzi zadało sobie pytanie czy nie warto spożytkować tych pieniędzy w inny sposób. Kibiców, którzy obejrzeli mecz było nieproporcjonalnie mniej niż dotychczas.





Emocje bliskie zeru

W Polsce jest bardzo wielu sympatyków piłki nożnej. Przy okazji meczów reprezentacji, w niektórych budzi się swego rodzaju patriotyzm, by obejrzeć zmagania naszej drużyny i w jakiś sposób ją tym wesprzeć. Dlatego transmisja meczów tylko w systemie pay – per – view przyniosła niemałe wzburzenie. Udałoby się to przełknąć, gdyby chodziło o zwykły mecz towarzyski, przygotowujący do sezonu. Ale po raz kolejny podkreślę, że chodzi o mecze, które zadecydują czy Reprezentacja Polski zagra na Mistrzostwach Świata w 2014 roku. To jest dość istotna kwestia, a kiedy o wyniku dowiadujemy się następnego dnia z gazet, wiadomości radiowych czy telewizyjnych, gdzie styl gry i przebieg meczu opisany jest tylko pobieżnie, traci się całą przyjemność. Wielu kibiców chciałoby śledzić zmagania na żywo, ale nie są skłonni za to dopłacać.
Niestety, my, jako kibice piłki nożnej i reprezentacji Polski, mamy stosunkowo niewielki wpływ na firmy odpowiedzialne za transmisje meczów. Pozostaje nam mieć nadzieję, że negocjacje pomiędzy TVP a Sport Five zostaną wznowione i ostatecznie uda się dojść do porozumienia. A nam zostanie zwrócona możliwość śledzenia zmagań reprezentacji na żywo.

sobota, 25 sierpnia 2012

Olimpijski żal

Kiedy mamy do czynienia z wielkimi nadziejami, rozczarowania są jeszcze większe. Przekonali się o tym niedawno kibice siatkarskiej reprezentacji Polski.





Dobre złego początki

Początek olimpijskich zmagań naszych siatkarzy nie zapowiadał takiego obrotu sprawy. Na inaugurację przyszło nam zmierzyć się z Włochami, drużyną znaną przez całe siatkarskie środowisko. Jednak przed Igrzyskami Polacy niejednokrotnie udowadniali, że są w stanie wygrywać z każdym. Reprezentanci Italii tylko w pierwszym secie byli dla nas realnym zagrożeniem, a później Biało - Czerwoni systematycznie powiększali swoją przewagę. W ostatniej partii zdeklasowali utytułowanego rywala, a Bartosz Kurek zakończył spotkanie efektownym asem serwisowym, co tylko przypieczętowało wygraną 3:1 (21:25, 25:20, 25:23, 25:14).


Zimny prysznic

Później przyszedł czas na Bułgarię. Jest to dla nas rywal niewygodny i nieraz przegrywaliśmy z nimi na ważnych imprezach. Niestety tak było też i tym razem. Zaczęliśmy od niewielkiego prowadzenia, jednak nasza gra z akcji na akcję zaczynała się psuć. Bułgarzy spokojnie kontrolowali przebieg spotkania, nie pomagały roszady w składzie. Udało nam się rozwinąć skrzydła tylko w trzecim secie, kiedy to dzięki odważnej i, co ważniejsze, skutecznej grze wygraliśmy 25:13. Ta partia tylko rozbudziła w Polakach nadzieje, które zostały ostatecznie rozwiane przez Tsvetana Sokolowa i jego drużynę. Mecz zakończył się porażką Biało - Czerwonych 1:3 (22:25, 27:29, 25:13, 23:25), która od razu została okrzyknięta sensacyjną.



Powrót na właściwy tor

Na szczęście kiedy po drugiej stronie siatki stanęli Argentyńczycy, obraz naszej gry diametralnie się zmienił. Od początku wszystko toczyło się pod dyktando podopiecznych Andrei Anastasiego. Polacy wykazali się bardzo mądrym rozgrywaniem akcji, co owocowało rosnącą przewagą. Świetne zagrywki Michała Ruciaka czy Jakuba Jarosza siały spustoszenie wśród Argentyńskich przyjmujących. Tym razem bez większych problemów zakończyliśmy mecz w trzech setach (25:18, 25:20, 25:26).


Dopełnienie formalności

Wielka Brytania, jako gospodarz Olimpiady, nie musiała brać udziału w żadnych eliminacjach. Nic więc dziwnego, że skrzętnie to wykorzystała i wystawiła swoich przedstawicieli we wszystkich dyscyplinach. Nawet w siatkówce, która na Wyspach nie stoi na najwyższym poziomie. Dlatego też ten mecz miał być tylko formalnością. I tak też było. Polska nie pozwoliła rywalom przekroczyć bariery 20 punktów zdobytych w secie, zwyciężając do 16, 19 i 18. Krzysztof Ignaczak, libero polskiej reprezentacji skwitował ten mecz słowami: "Zespół Wielkiej Brytanii był budowany z myślą o igrzyskach i ten poziom sportowy nie jest tak wysoki, jak pozostałych drużyn tu grających. Rywale walczyli jak mogli i trzeba przyznać, że zostawili kawał serducha na boisku. Czasami jednak treningi są bardziej męczące, bo w składzie mamy 12 równych zawodników i ten poziom na zajęciach jest bardzo wysoki."


Problemy z kangurami

Po tym meczu Biało - Czerwoni mieli już zapewniony awans do ćwierćfinału. Do rozstrzygnięcia pozostawała tylko kwestia z którego miejsca się to uda. Wystarczyła tylko wygrana z Australią, by utrzymać się na pozycji lidera. Po raz kolejny jednak okazało się, że siatkówka jest sportem nieprzewidywalnym i wszystko zależy od dyspozycji dnia. Żegnający się z turniejem Australijczycy od pierwszych piłek stawili nam niespodziewany opór. Nasi przyjmujący nie radzili sobie z zagrywkami rywali, co skutkowało niską skutecznością w ataku. Nie pomagały zmiany, postawieni pod ścianą Polacy grali coraz gorzej. Może to nam zabrakło sportowej agresji, woli walki, a może to grający bez presji, zlekceważeni Australijczycy mieli coś do udowodnienia. Faktem jest to, że reprezentanci Polski przegrali 1:3 (21:25, 22:25, 25:18, 22:25).



Koniec marzeń

Drugie miejsce w grupie oznaczało, że w ćwierćfinale rozgrywek będzie nam dane zmierzyć się z Rosjanami. Jest to drużyna doskonale znana Polakom, a mecze z nią zawsze dostarczają nam masę emocji. W tym wypadku nie były to takie emocje, jakich byśmy sobie życzyli. Podopieczni Władimira Alekno szybko objęli prowadzenie. Mocne zagrywki odrzucały naszą drużynę do siatki i mieliśmy problemy z dokładnym dograniem piłki. Jednak nawet gdy chwilę później, drużyna Spornej zaczęła masowo popełniać błędy, nie potrafiliśmy tego wykorzystać i objąć prowadzenia. Dopiero w drugim secie nastąpiło "przebudzenie" naszego zespołu. Zaczęliśmy atakować odważniej i w końcu skuteczniej. Kiedy jednak set wstąpił w decydującą fazę, nie potrafiliśmy wykazać się tą odpornością psychiczną, która towarzyszyła nam w spotkaniach Ligi Światowej. W trzeciej partii rozbici Polacy nie potrafili podjąć wyrównanej walki. Grali zbyt nerwowo, pozwalając czołowym rosyjskim armatom, jak Michajłow czy Muserski, na prezentowanie swoich umiejętności.



Chwila zastanowienia

Mecz z Rosją, przegrany 0:3 (17:25, 23:25, 21:25), ostatecznie rozwiał nasze marzenia o olimpijskim medalu. Polacy jechali do Londynu jako jeden z głównych pretendentów do złota, ale jak się okazało, presja była zbyt duża. Od początku sezonu zachwycali piękną grą, efektownymi zwycięstwami i ogromną wolą walki, wystarczy przypomnieć sobie tegoroczne finały Ligi Światowej. Wróciliśmy z nich ze złotym medalem, pokonując po drodze takie potęgi jak Brazylia czy USA. Nic więc dziwnego, że na barkach reprezentacji spoczęła ogromna odpowiedzialność. Zaczęło się "pompowanie balonika", przytaczano całą masę statystyk, które miały udowodnić, że Polska jest aktualnie najsilniejszą drużyną świata. Chyba nikt nie ukrywał, że oczekuje medalu Olimpijskiego, a brak złota pozostawi niedosyt. Spełnił się jednak inny scenariusz. Zdecydowanie gorszy. Nie można jednak od razu zalać Biało - Czerwonych falą krytyki. Owszem, to właśnie Igrzyska Olimpijskie były najważniejszą imprezą tego sezonu, trzeba jednak pamiętać o tym, ze z trzech pozostałych wróciliśmy z medalami. Najpierw srebro w Pucharze Świata, następnie brąz Mistrzostw Europy, a na koniec wspomniane wcześniej złoto Ligi Światowej. Czy to naprawdę zbyt mało? Bądźmy kibicami Reprezentacji, nie sukcesu, a za cztery lata będziemy mogli sięgnąć po marzenia.

środa, 30 maja 2012

Kanadyjski horror


Za nami inauguracja kolejnej, już 23, edycji Ligi Światowej. Biało – Czerwoni zaliczyli dobry występ, jednak nie obyło się bez nerwów, niemiłych niespodzianek i nadmiaru emocji.


W miniony weekend w różnych częściach globu rozpoczęły się pierwsze rozgrywki. Polska, rywalizująca w grupie B z Kanadą, Finlandią i Brazylią, wyruszyła na podbój Ameryki Północnej, do Toronto. Formuła turnieju znowu uległa zmianie i w odróżnieniu od poprzednich lat czekały nas nie dwa, a trzy mecze. Mecze z rywalami trudnymi, jednak całkowicie pozostającymi w naszym zasięgu. Występ naszej reprezentacji można rozpatrywać jako udany, gdyż wyzieźliśmy z Kanady dwa zwycięstwa, jedną porażkę i miejsce na czele swojej grupy. Nawet w odległym Toronto polscy kibice udowodnili, że drugich takich nie ma na świecie i dominowali na hali podczas wszystkich spotkań.



Brazylijskie przełamanie

Na pierwszy ogień poszli reprezentanci Brazylii. Drużyny tej chyba nie trzeba nikomu przedstawiać, gdyż lista jej tytułów jest bardzo długa. Spotkania z ekipą Cananarinhos są zawsze bardzo emocjonujące i przysparzają Polakom wiele kłopotów. Tak też było i tym razem.Mecz od samego początku był niesamowicie zacięty. Dwa pierwsze sety padły łupem Biało – Czerwonych po imponujących pogoniach w końcówkach. Odsłona numer trzy również początkowo należała do nas. Bezapelacyjnie wyróżniał się w niej Piotrek Nowakowski. Ataki na niebotycznym zasiegu i skuteczne bloki naszego środkowego były bardzo pomocne, jednak nie wystarczyły by dać Polakom zwycięstwo. Brazylijczycy wygrali na przewagi 27:25 i gra toczyła się dalej. Czwarta partia standardowo rozpoczęła się od wymiany „cios za cios”. Dopiero przy stanie 12:12 podopieczni Bernardo Rezende popełnili dwa proste błędy pod rząd. Niestety, nie potrafiliśmy skorzystać z okazji i straciliśmy przewagę równie szybko jak ją zyskaliśmy. Pomyłki w ataku i zagrywce, które były zmorą polskich siatkarzy spowodowały, że przegraliśmy 22:25. Tie – break przedstawiał zupełnie inny obraz naszej gry. Od samego początku utrzymywaliśmy przewagę, stopniowo ją powiększając, a na pierwszą przerwę techniczną schodziliśmy przy stanie 8:3. Brazylia była całkowicie rozbita i nie radziła sobie z naszymi atakami. Jednak po zmianie stron na nowo wstąpił w nich duch walki. W jednym ustawieniu straciliśmy 5 punktów i teraz to my staliśmy pod ścianą. Ostatecznie z niewielką pomocą Canarinhos, którzy znów zanotowali na swoim koncie kilka błędów własnych, udało się wygrać 15:12. Zwycięstwo nad Brazylijczykami cieszyło o tyle bardziej, że odnieśliśmy jez tą reprezentacją po raz pierwszy od 10 lat. Miejmy nadzieję, że to spotkanie było przełomowym momentem w polsko – brazylijskich potyczkach.



Niespodziewana przeszkoda

Drugiego dnia na drodze Biało – Czerwonych stanęła reprezentacja Finlandii. W spotkaniu z drużyną ze Skandynawii, nasza gra diametralnie różniła się od tej, którą prezentowaliśmy w starciu z „Kanarkowymi”. W pierwszym secie w nasze szeregi wkradły się liczne błędy i musieliśmy włożyć ogromny wysiłek by ostatecznie wygrać 25:23. W kolejnej partii Polacy pamiętali by utrzymywać bezpieczny dystans i nie pozwolić Finom rozwinąć skrzydeł. Jednak podopieczni, dobrze nam znanego, Daniela Castellaniego nie mieli zamiaru się poddawać. Wyróżniającą się postacią w tym secie był przyjmujący Delecty Bydgoszcz – Antti Siltala. Jego dobre ataki siały spustoszenie w naszej drużynie. Nie zdołaliśmy się odbudować i ostatecznie Finlandia zwyciężyła 25:23.Set trzeci od początku nie układał się po naszej myśli. Ataki Biało – Czerwonych były zatrzymywane przez bardzo dobrze funkcjonujący fiński blok. Na pierwszą przerwę techniczną schodziliśmy mając 5 punktów straty. Po wznowieniu gry było jeszcze gorzej, Finowie nie pozwalali nam na nic, tylko powiększając swoją przewagę. Na boisku pojawili się Łukasz Żygadło i Zbigniew Bartman i, jak się później okazało, była to bardzo dobra decyzja. Atakujący dał świetną zmianę za nieskutecznego Jakuba Jarosza i pociągnął naszą grę. Razem z Łukaszem stanowili świetny duet, który dał sygnał do walki. Niestety, pogoń nastąpiła zbyt późno i nie udało się uratować tej partii.Czwarta odsłona była niesamowicie zacięta i wszystko rozstrzygnęło się dopiero w końcówce. Na boisku szleli rezerwowi – Bartman i Żygadło, którzy stanowili o sile Polaków w tym spotkaniu. Żygadło mądrze wykorzystywał środkowych, zaskakując rywali. Popełnione w tym secie błędy rozkładały się równomiernie między oba zespoły. Mimo niewielkiej przewagi Biało – Czerwonych, Finowie walczyli do samego końca, jednak chłodna głowa i opanowanie dały nam zwycięstwo.Znów czekał nas tie – break, a w nim tym razem niemiła niespodzianka. Polacy zupełnie nie mogli znaleźć sposobu na dobrą dyspozycję Finlandii. Nie radziliśmy sobie w przyjęciu, a fiński blok nadal był naszą zmorą. Całości dopełnił uraz Michała Kubiaka, który zmuszony był opuścić parkiet. Rozbici 9:15, przegraliśmy drugie spotkanie 2:3.



Powrót do normy

Spotkanie z Kanadą było ostatnią szansą na zajęcie pierwszego miejsca w grupie. Nie zapowiadało się, że będzie to łatwy pojedynek. Kanadyjczycy, którzy na otwarcie turnieju rozgromili Finów 3:0 i sensacyjnie wygrali z Brazylią 3:2 nie wyglądali na łatwych przeciwników. Wbrew pozorom ten mecz był najłatwiejszym ze wszystkich rozegranych w Toronto. Nie obyło się bez nerwów i nieznacznych błędów, jednak to Polacy przez większość czasu dyktowali warunki. Początek spotkania nastrajał optymistycznie. Od początku mieliśmy nieznaczną przewagę, bardzo dobrze spisywali się nasi środkowi. Wtedy jednak znów zaczęliśmy popełniać błędy i z przewagi 13:10, nagle zrobiło się 14:18. Prowadzenia nie udało się odzyskać już do końca seta. Druga partia również zaczęła się przewagą Kanady. Po jednej z akcji kontuzji nabawił się Piotr Nowakowski, który sygnalizował uraz kolana i musiał opuścić boisko. Dla Biało – Czerwonych był to swego rodzaju bodziec do walki. Zaczęli odrabiać straty i zmuszać przeciwnika do błędów. Spokojna i pewna gra naszego zespołu dała rezultaty, Polacy wrócili do gry.Kolejny set przyniósł nam odrobinę nerwów w początkowej fazie, szybko jednak przerwaliśmy wymianę punkt za punkt i wyszliśmy na prowadzenie. Mądre rozegrania Łukasza Żygadły, wciąż wspaniale dysponowany Bartman i fenomenalnie funkcjonujący polski blok, spowodował, że nie pozostawiliśmy gospodarzom złudzeń, wygrywając do 21.Czwarta odsłona była tylko formalnością. Rozpędzeni Polacy byli nie do zatrzymania, dominowaliśmy na boisku w każdym elemencie. Niestety nie ustrzegliśmy się błędów, jednak nie było ich tak dużo jak wcześniej. Kanadyjczycy do samego końca próbowali stawiać nam opór i obronili dwie piłki meczowe. Jednak zasada „do trzech razy sztuka” znalazła zastosowanie i tym razem i zdeklasowaliśmy rywali wygrywając 25:19.



Pierwszy weekend Ligi Światowej można zaliczyć do udanych. Polacy są liderami grupy B, co bardzo dobrze rokuje przed kolejnymi turniejami. Nie wszystkie mecze udało się wygrać, jednak na pewno nie można narzekać na brak emocji. Zobaczyliśmy tu niemal wszystko co czyni siatkówkę wyjątkową, dlatego dla kibiców była to nie lada gratka. Jednak w niektórych momentach nerwów i stresu było aż w nadmiarze. Na pochwałę zasługuje postawa Zbigniewa Bartmana, który zaprezentował wspaniałą formę i jest aktualnym liderem rankingu najlepiej punktujących zawodników. Teraz pozostaje nam tylko wierzyć, że przed własną publicnością Biało – Czerwoni spiszą się jeszcze lepiej i dadzą najlepszym kibicom świata wiele powodów do świętowania.

sobota, 19 maja 2012

Do ośmiu razy sztuka



Asseco Resovia Rzeszów przerwała, trwającą siedem lat, hegemonię Skry Bełchatów na parkietach PlusLigi. Dominowali na boisku, pozwalając bełchatowianom wygrać tylko jedno spotkanie w rywalizacji do trzech zwycięstw. Niestety, w pewnych momentach drużynom nie udało się utrzymać nerwów na wodzy.

Bij mistrza!
Skra Bełchatów rozpoczynała finałowe zmagania jako bezapelacyjny faworyt. Siedem tytułów mistrzowskich z rzędu najlepiej tłumaczy to zjawisko. Kiedyś, podczas przeglądania sportowej prasy, utkwiło mi w pamięci zdanie: „W siatkówkę grają w całej polsce, a na końcu i tak wygrywa Skra Bełchatów”. I ta myśl była aktualna przez bardzo długi czas. Aż do teraz.
W związku z powyższym, na zespole z Rzeszowa nie ciążyła żadna presja. Nie mieli nic do stracenia, a tak wiele do zyskania. Swoją szansę wykorzystali najlepiej jak się dało. Udowodnili, że Skra jest do pokonania.

Uwaga Grozer i niespodzianka w Bełchatowie
Rozstrzygnięcie batalii o tytuł Mistrza Polski było największą niespodzianką sezonu, nie umniejszając umniejętnościom Resovii. Zdobyli go jednak jak najbardziej zasłużenie.
Set inaugurujący finałowe zmagania nie zapowiadał tej końcowej sensacji. Podopieczni Jacka Nawrockiego utrzymywali przeciwników na dystans i wygrali do 18. Jak się później okazało, rzeszowianie po prostu potrzebowali czasu by „wstrzelić się” w mecz. Kolejne trzy sety padły bowiem ich łupem i w rywalizacji do trzech zwycięstw było już 1:0.
 W drugim spotkaniu to drużyna gości od początku dominowała na boisku. Bełchatowianie popełniali dużo błędów własnych, zawodziły czołowe armaty, czyli Wlazły i Kurek. W drużynie przeciwnej szalał za to Georgy Grozer. Niemiec, który w przyszłym sezonie reprezentował będzie barwy rosyjskiego Lokomotivu Biełgorod, rozegrał naprawdę wspaniałe zawody. Jego mocne ataki i zagrywki oscylujące w granicach 120 km/h siały spustoszenie w szeregach Skry. Dzięki tym wszystkim czynnikom, siatkarze Asseco Resovii opuszczali Bełchatów z dorobkiem dwóch zwycięstw.

Emocje na Podpromiu
Po zmianie miejsca rozgrywek, można było przypuszczać, że rywalizacja się odwróci. W końcu widać było, że do walki stają dwie wyrównane drużyny. Zawodnicy PGE wybudzili się i zaczęli grać na poziomie do jakiego nas przyzwyczaili. Byli bardziej skoncentrowani, na spokój panujący w szeregach gospodarzy, odpowiadali agresywną, skuteczną siatkówką. Wróciła także dobra dyspozycja Bartosza Kurka i Mariusza Wlazłego. Rzeszowianie wrócili do gry dopiero w trzecim secie. Mądre wykorzystanie środkowych i nadal utrzymujący się poziom Grozera i Achrema przyniósł skutki i podopieczni Andrzeja Kowala wygrali partię do 16. Początek czwartej odsłony mógł zapowiadać, że spotkanie zakończy się dopiero w tie – breaku. Resovia na pierwszą przerwę techniczną schodziła prowadząc aż 8:3. Bełchatowianom udało się jednak odzyskać rezon i dociągneli mecz do końca, wygrywając seta do 20 i całe spotkanie 3:1. Oznaczało to, że rywalizacja o tytuł mistrzowski nadal pozostawała otwarta.
Inauguracja czwartego spotkania była bardzo wyrównana, żaden zespół nie mógł wypracować sobie bezpiecznej przewagi. Jednak w szeregi PGE znów wkradły się błędy w zagrywce, a cały atak spadł na barki Wlazłego, który zanotował 80% skuteczność w tym elemencie. Resovia za to grała bardzo mądrze, szanując i wykorzystując każdą piłkę, dzięki czemu doprowadzili do stanu 24:20. Wtedy w bełchatowian, a konkretniej w Bartosza Kurka, ponownie wstąpił duch walki. Przyjmujący wykonał trzy znakomite zagrywki z rzędu i zrobiło się już tylko 24:23. Andrzej Kowal poprosił o czas dla swojej drużyny, który dał oczekiwane rezultaty, gdyż po powrocie na boisko Kurek posłał piłkę w aut, kończąc seta. W drugiej partii Skra od samego początku nieznacznie prowadziła i stopniowo powiększała dystans. Akcję na przełamanie siatkarze Asseco mieli dopiero przy stanie 14:11. Trudną piłkę fenomenalnie wybronił Alek Achrem, a akcję efektownym atakiem zakończył Georgy Grozer. Później w bloku szalał Piotr Nowakowski i przewaga PGE zmalała do jednego punktu. Skuteczne kontry i wspaniale dysponowany Grozer dały rzeszowianom zwycięstwo 25:21. Trzecią i, jak się później okazało, ostatnią partię gospodarze rozpoczęli mocnym akcentem jakim były trzy asy serwisowe Grozera z rzędu. Na pierwszą przerwę techniczną schodzili wygrywając aż pięcioma punktami. Postawieni pod ścianą bełchatowianie zupełnie nie radzili sobie z odpieraniem ataków rywali, popełniali mnóstwo błędów własnych. Po błędzie Bartosza Kurka, który przeszedł linię trzeciego metra, w hali na Podpromiu wybuchła euforia. Około 5 tysiecy kibiców, zawodnicy i sztab szkoleniowy Asseco Resovii Rzeszów cieszyli się z odzyskania po 37 latach Mistrzostwa Polski.

Ciemna strona siatkówki
Spotkaniom tej rangi zawsze towarzyszą silne emocje. Czasami łatwo dać się im ponieść, o czym bardzo dobrze przekonali się siatkarze i trener PGE Skry. Podczas drugiego meczu finałowego doszło bowiem do dość niemiłego incydentu z ich udziałem.
Trzeci set zakończył się zwycięstwem gospodarzy 26:24. Początek czwartej odsłony zapowiadał, że nie wszystko jest przesądzone i  tie – break stawał się coraz bardziej prawdopodobny. Było 14:13 dla Asseco Resovii, Paul Lotman zaatakował w aut. Jednak sędziowie przyznali punkt podopiecznym Andrzeja Kowala, gdyż uznali, że piłka otarła się o blok Bartosza Kurka. Bełchatowianie od razu zaprotestowali, żądając wideoweryfikacji. Arbiter spędził nad powtórkami wideo dłuższą chwilę, a kiedy wrócił na boisko, okazało się, że pozostaje przy swoim zdaniu. Skra nie przerwała protestów, do których włączył się trener Jacek Nawrocki. Daniel Pliński podszedł do stolika sędziowskiego i, nie przebierając w słowach, żądał zmiany decyzji. Wywiązało się niemałe zamieszanie, którego skutkiem była żółta kartka dla szkoleniowca PGE. I tak zamiast 14:14 zrobiło się 16:13 dla gospodarzy. Skra była całkowicie rozbita, nie pomagały czasy na żądanie Nawrockiego. Resovia zdominowała wydarzenia na boisku i wygrała ostatnią partię do 15. Jak się później okazało, nie był to koniec sporów o tamten blok. Dopiero po zakończeniu spotkania rozpętała się prawdziwa awantura.  Trener przyjezdnych zasiadł do stolika sędziowskiego, domagając się, by pokazano mu powtórkę. Gdy jego życzenie zostało spełnione, swoją opinię wyraził krótkim, aczkolwiek treściwym, zdaniem „Gdzie ty tu k*** blok widzisz?!”. Odpowiedzi na to pytanie niestety nie otrzymał. Do kłótni włączyli się również Bartosz Kurek, ironicznie bijąc sędziom brawo, by okazać swoją dezaprobatę.  Ostatecznie bełchatowianie niczego nie osiągnęli, może z wyjątkiem kar finansowych dla trenera Nawrockiego, Bartka Kurka i Daniela Plińskiego. Trzeba jednak pochwalić postawę Mariusza Wlazłego, który w całej tej sytuacji zachował zimną krew. Nie włączył się w nagonkę na sędziów, cały czas uspokajał kolegów. Zachował spokój, udowadniając, ze zasłużył na miano kapitana zespołu.
Cała ta sytuacja była dość niecodzienna, dawno nie spotkałam się z tak gwałtowną reakcją na sędziowskie decyzje. Protest bełchatowian był uzasadniony, ponieważ te punkty mogły być dość istotne w perspektywie całego meczu, jednak jego forma była dla mnie całkowicie niezrozumiała. Skra jest na tyle doświadczonym i klasowym zespołem, że nie powinna reagować aż tak emocjonalnie. Ostatnimi czasy nie mają oni szczęścia do sędziów, jednak tym razem padło kilka słów za dużo. Nerwy nerwami, ale takie rzeczy nie powinny mieć miejsca w profesjonalnym sporcie.

Finał kompletny
Przed rozpoczęciem finału, niewielu spodziewało się takiego rozstrzygnięcia. Po raz kolejny jednak przekonaliśmy się, że sport bywa nieprzewidywalny i każdy może tu wygrać z każdym. Resovia była lepiej dysponowana, co widać po wyniku końcowym. Bełchatowianie nie trafili z formą w decydującą fazę Mistrzostw, a może ciążąca na nich presja zrobiła swoje. Faktem jest, że siatkarze Asseco Resovii zasłużenie wygrali, gdyż zaprezentowali się z lepszej strony, popełnili mniej błędów niż przeciwnicy i okazali się odporniejsi psychicznie. I oczywiście mieli po swojej stronie fenomenalnego Geroga Grozera, który był najmocniejszym punktem drużyny i w krytycznych momentach brał na swoje barki cieżar gry. Jego transfer będzie sporym osłabieniem rzeszowian. Incydent z kontrowersyjną decyzją sędziowską zburzył nieco obraz dobrego, sportowego widowiska, niemniej jednak nie moża narzekać na brak emocji w finale. Zawodom tym nie brakowało niczego – dwie wielkie drużyny, cała plejada siatkarskich gwiazd, dużo dramaturgii i siatkówka na wysokim poziomie. To, na pewno zaskakujące, zakończeniecie tylko ostrzy apetyt na przyszły sezon. Czyżby dominacja Skry na krajowym podwórku definitywnie dobiegła końca?

piątek, 13 kwietnia 2012

Srebrna Skra



Tegoroczną edycję Ligi Mistrzów siatkarze bełchatowskiej Skry zakończyli na drugim miejscu, ulegając w finale Zenitowi Kazań. Trzecia lokata przypadła broniącemu tytułu Trentino Volley, a czwartą zajęła drużyna Arkasu Izmir. W Final Four nie zabrakło emocji, zaciętych spotkań i siatkarskiego widowiska na wysokim poziomie. Niestety, nie obyło się też bez kontrowersyjnych decyzji sędziowskich, które mogły zaważyć o końcowej klasyfikacji.


Dwie wielkie drużyny. Prawie 14 tysięcy kibiców zgromadzonych w łódzkiej Atlas Arenie, spragnionych emocji i wspaniałej siatkówki. Pięć setów zaciętej walki, miliony heroicznych obron i efektywnych ataków, hektolitry wylanego ze zmęczenia potu. I jeden blok. A właściwie jeden palec. Palec Jurija Bierieżki, który ostatecznie położył kres naszym marzeniom o złotym medalu  Ligi Mistrzów i sprawił, że z oczu tysięcy Polaków obecnych na hali oraz śledzących zmagania przed telewizorami pociekły łzy.
Tak właśnie można streścić to, co działo się w wielkim finale Ligi Mistrzów. Mecz ten zapewne pozostanie w pamięci siatkarskiej Polski jeszcze przez długi czas. Emocje, które mu towarzyszyły były tak ogromne, że niełatwo szybko się ich pozbyć i chłodnym okiem prześledzić weekendowe wydarzenia.

Nerwowy półfinał
W meczach półfinałowych obie drużyny napotkały na swojej drodze wymagających przeciwników. Łatwiejszą przeprawę miała Skra Bełchatów, która musiała zmierzyć się z tureckim Arkasem Izmir. Mecz zakończył się zwycięstwem bełchatowian 3:0, jednak nie było to łatwe spotkanie. Goście wykazywali się ogromną wolą walki i cały czas nie pozwalali wypracować nam bezpiecznej przewagi. Zwłaszcza w trzecim secie w naszym zespole zapanowała jakaś niemoc i przegrywaliśmy już 1:7. Na szczęście dobry atak Bartosza Kurka i trzy punktowe bloki z rzędu przełamały passę zespołu z Izmiru. Długo jednak nie mogliśmy odzyskać przewagi, to przeciwnicy mieli cztery piłki setowe. Udało się je obronić, a później zakończyć spotkanie przy pierwszej okazji. Niemały udział miał w tym Bartosz Kurek, który w pełni zasłużył na miano najlepszego zawodnika spotkania.

Spotkanie na szczycie
W drugim półfinale Zenit Kazań walczył z Trentino Volley. Drużyn tych chyba nie trzeba nikomu przedstawiać, lista ich tytułów jest bowiem bardzo długa. Dlatego też sztuką niemal niemożliwą było wskazanie faworyta tego spotkania. Mimo tego, minimalna większość głosów przemawiała za zwycięstwem zespołu z Trydentu – aktualnego obrońcy tytułu. Wszyscy kibice włoskiego zespołu pewnie czują się nieco rozczaowani, gdyż obronną ręką z tego spotkania wyszedł Zenit Kazań. Już pierwszy set, wygrany przez Trentino dopiero przy stanie 33:31 pokazywał, że na pewno będzie to ciężkie spotkanie. Każda kolejna odsłona była zażartą walką punkt za punkt, rozstrzygającą się dopiero w końcówkach. Wyjątkiem była ostatnia, czwarta partia, w której postawieni pod ścianą Włosi całkowicie się pogubili i niemal bez oporu pozwolili Zenitowi doprowadzić ten mecz do końca. Rosjanie wygrali całe spotkanie 3:1, przerywając tym samym serię trzech kolejnych triumfów Trentino w Lidze Mistrzów. Sensacyjnie awansowali do finału, gdzie czekała już na nich bełchatowska Skra.

Niedziela pełna emocji
Drugiego dnia rozgrywek miało dojść do rozstrzygnięcia kto zgarnie tytuł najlepszego zespołu Starego Kontynentu. Najpierw jednak czekały nas nieco mniejsze emocje. Przegrani meczy półfinałowych – Arkas Izmir i Trentino Volley – walczyli o swego rodzaju „nagrodę pocieszenia”, czyli brązowy medal tegorocznego czempionatu. To spotkanie było przez większość czasu było przedstawieniem jednego aktora. Mimo niezwykłej waleczności, siatkarze z Turcji nie byli w stanie dotrzymać kroku Trentino. Popełniali zbyt dużo błędów własnych i nie radzili sobie z wysokim poziomem jaki Włosi reprezentowali w ataku czy na zagrywce, czego konsekwencją była przegrana 0:3 (20:25, 19:25, 19:25).
W końcu nadeszła ta chwila. Wypełniona po brzegi Atlas Arena czekała na rozpoczęcie meczu finałowego. Po przeciwnych stronach siatki stanęły PGE Skra Bełchatów i Zenit Kazań. Drużyny reprezentujące bardzo podobny poziom miały stanąć do walki by przekonać się, która z nich zasłużyła na miano Mistza Europy. Mecz ten miał niemal wszystko, czego od tego szczebla rozgrywek można wymagać. Było trochę nerwowości i błędów, jednak one zostały zatuszowane całą masą efektownych ataków, emocjonujących wymian i indywidualnych popisów siatkarskiej elity. Jest jeszcze jedna rzecz, przez którą spotkanie utkwi w głowach kibiców. I niestety nie ma ona wiele wspólnego z czysto sportową rywalizacją.

Błąd na wagę złota
Chodzi o błędną decyzję pana Dejana Jovanovicia , czyli sędziego głównego meczu finałowego. I może jego pomyłka nie byłaby tak rażąca, gdyby nie fakt, że przyznany przez niego punkt zakończył całe spotkanie. Kiedy przy stanie 16:15 dla Zenitu, piłka po naszym bloku wylądowała w aucie, sędzia przyznał punkt gościom. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że po drodze został dotknięty rosyjski blok. Widział to sędzia asystent, Milan Labasta i nie omieszkał poinformować o tym swojego serbskiego kolegi. Ten jednak z miną nieznoszącą sprzeciwu zakończył spotkanie i upuścił swoje stanowisko. Niewielu żywiłoby do niego urazę, gdyby chodziło o zwykły mecz ligowy czy w środku seta. Ale jego, de facto błędna, decyzja zaważyła o kolejności drużyn na podium. Arbiter tej klasy, jaką z pewnością reprezentuje pan Jovanović, mający duże doświadczenie w zawodzie, nie powinien popełniać takich błędów w kluczowych momentach meczów o wysoką stawkę.

Zemściły się niewykorzystane szanse
Gwoli ścisłości, daleka jestem od stwierdzenia, że przegraliśmy złoto Ligi Mistrzów przez sędziego. Zabrał nam ostatnią szansę, bo gdyby znowu był remis, ostateczny wynik mógłby być inny. Jednak tych szans na skończenie meczu mieliśmy zdecydowanie więcej. Mogliśmy to zrobić już w czwartym secie, kiedy mieliśmy pierwszą piłkę meczową po swietnym ataku Mariusza Wlazłego. Wtedy jednak trener Zenitu wziął czas dla swojej drużyny. Po pół minuty zespoły wróciły na boisko, w pole serwisowe powędrował Wlazły i wtedy… Alekno ponownie poprosił o czas. Metoda rosyjskiego szkoleniowca okazała się skuteczna. Wybiła bełchatowian z rytmu, czego skutkiem była zagrywka w siatkę. W końcówce szczęście sprzyjało Zenitowi. W ostatniej akcji tego seta, piłkę do gry wprowadzał Nikołaj Apalikow. Jego serw zatańczył na siatce, po czym spadł w drugi metr boiska, gdzie nie zdążył już Paweł Zatorski.
Początek tie – breaka nastrajał optymistycznie. Wypracowaliśmy sobie trzypunktową przewagę. Jednak Rosjanie nie złożyli jeszcze broni. Szybko odrobili straty i od tamtej chwili trwała niesamowicie wyrównana walka punkt za punkt, cios za cios. Ponownie to my jako pierwsi mogliśmy zakończyć spotkanie. Rosjanom jednak udało się obronić dwie piłki meczowe, a później wypracowali sobie własną. Wspomniane wcześniej obicie bloku przez Michała Winiarskiego, którego rzekomo nie było, zakończyło zmagania tegorocznej Ligi Mistrzów. Niestety, marzenia o złotym medalu musimy odłożyć na przyszły sezon.

piątek, 16 marca 2012

Siatkarskie święto w łódzkiej Atlas Arenie


Organizowane po raz trzeci w Polsce Final Four siatkarskiej Ligi Mistrzów jak zwykle cieszy się ogromnym zainteresowaniem. Bilety rozeszły się w błyskawicznym tępie, co dowodzi, że siatkówka cieszy się coraz większym zainteresowaniem w naszym kraju. Obsada i cała strona sportowa finałów powinna usatysfakcjonować nawet najbardziej wymagającego kibica. Trentino PlanetWin, Zenit Kazań, PGE Skra Bełchatów oraz Arkas Izmir zmierzą się o tytuł mistrzowski. Emocji na pewno nie zabraknie.
Już w półfinale po przeciwnych stronach siatki staną zawodnicy z Trento i Kazania. Dojdzie do potyczki między drużynami, według wielu uważanymi za największe potęgi współczesnej siatkówki. Największe sławy światowych reprezentacji skupione w tych dwóch zespołach pokażą to, co w siatkówce najlepsze. Na pewno nie będzie to łatwy pojedynek i ciężko wskazać faworyta. Pewne jest to, że dane nam będzie obejrzeć mecz na absolutnym szczycie. Niewykluczone, że będzie on nawet w stanie umniejszyć rangę samego finału.
W drugim półfinale zmierzą się Skra Bełchatów i Arkas Izmir. Drużyna z Turcji dość niespodziewanie dostała się do najlepszej czwórki turnieju. O wejście do Final Four walczyli z rosyjskim Dynamem Nowosybirsk. Pierwszy mecz Arkas przegrał dość gładko 0:3. Po raz kolejny jednak okazało się, że w siatkówce wszystko jest możliwe i zawsze trzeba grać do ostatniego gwizdka. W rewanżu drużyna z Izmiru wygrała 3:2, a następnie nie dali rywalom szans w decydującym złotym secie, wygranym 15:11 i awansowała do kolejnej fazy turnieju.
Skra Bełchatów nie musiała walczyć w kwalifikacjach ze względu na fakt, że są organizatorami imprezy. Mimo tego przywileju wielu kibiców było niezadowolonych, zalewając Mistrza Polski falą krytyki. Zarzocano mu, że nie wykupując sobie miejsca w półfinale, nie byłby w stanie wywalczyć go sobie w sportowej rywalizacji. Samym zawodnikom też nie do końca odpowiadał taki układ, ponieważ mieli coś do udowodnienia niedowiarkom. Niemniej jednak prawo do organizacji finałów Ligi Mistrzów jest ogromnym wyróżnieniem. Wszyscy, zarówno zawodnicy, jak i europejscy i światowi działacze, dostrzegają tę wspaniałą i niepowtarzalną atmosferę panującą w polskich halach. Zawsze można luczyć na pełne trybuny, niezależnie od tego czy na parkiecie prezentują się Polacy czy nie. Gorący, nieustający doping to wielka motywacja dla zawodników, popychająca do jak najlepszej gry. Nawet na siatkarzach zza granicy, obytych z największymi światowymi obiektami i ogromem widzów, duże wrażnie musi wywierać, na przykład, „Mazurek Dąbrowskiego” odśpiewany a’capella przez kilkanaście tysięcy gardeł.
Dlatego też powinniśmy być wdzięczni, że dane nam będzie po raz kolejny wziąć udział w takiej imprezie. Polska gościć będzie najlepszych siatkarzy globu, ale niektórzy nie potrafią zrozumieć jak wielkim jest to zaszczytem. Zapomnijmy jednak o osobistych upodobaniach jednostek i pokażmy  najlepszej czwórce tegorocznego turnieju finałowego siatkarskiej Ligi Mistrzów siłę polskich kibiców. Uczyńmy z tego weekendu prawdziwe siatkarskie święto, które na długo utkwi w pamięci zawodników, działaczy i kibiców. Do zobaczenia w Łodzi!

piątek, 2 marca 2012

Koncert niewykorzystanych sytuacji, bezbramkowa inauguracja na Narodowym.




Polska bezbramkowo zremisowała z Portugalią w pierwszym, długo wyczekiwanym meczu na Stadionie Narodowym w Warszawie. Postawa naszych zawodników była zadowalająca, jednak wyraźnie dało się odczuć brak kontuzjowanych Roberta Lewandowskiego i Rafała Murawskiego. Brakowało nam skuteczności w wykończeniu akcji, a tych mieliśmy kilka. Czemu się jednak dziwić, skoro trener Franciszek Smuda wciąż uparcie stosuje ustawienie 4 – 5 – 1 z jednym napastnikiem.  Na szczęście dla nas, Portugalczycy również nie byli w stanie pokonać Wojciecha Szczęsnego, który po raz kolejny udowodnił kto jest niekwestionowanym numerem 1 w polskiej bramce.
Początek meczu nie zwiastował jednak nic dobrego. Polacy byli pod wrażeniem takich nazwisk jak Ronaldo, Pepe czy Alves i snuli się po boisku nie bardzo wiedząc co ze sobą zrobić. Podopieczni Paulo Bento dominowali na boisku, nie pozwalając nam na rozegranie akcji. Z czasem udało się przezwyciężyć tę niemoc i graliśmy coraz odważniej. Biało – Czerwoni próbowali strzelać na bramkę rywala, ale te próby były mało groźne. Dopiero w drugiej części spotkania nasza gra się zmieniła i zaczęliśmy być realnym zagrożeniem dla Portugalczyków. Oni za to nie od samego początku nie mieli większych problemów i częściej posyłali piłkę w światło bramki. Tam jednak czekał Wojciech Szczęsny, który zaliczył kilka wspaniałych obron. Gdyby nie jego fenomenalna postawa, wynik spotkania mógłby wyglądać zupełnie inaczej. Od jakiegoś czasu zawonik, na co dzień reprezentujący barwy Arsenalu Londyn, jest najjaśniej świecącą gwiazdą w naszym zespole.
Kolejnym mocnym punktem drużyny był Damien Perquis. Szósta drużyna świata nie wywarła na nim większego wrażenia, a przynajmniej nie okazywał tego w swojej grze. Bezbłędnie i odważnie wygarniał przeciwnikom piłkę spod nóg, nawet we własnym polu karnym. Razem z Marcinem Wasilewskim stanowią świetny duet obrońców, który wraz z Wojciechem Szczęsnym decyduje o sile polskiej defensywy.
Środowego wieczoru nie popisał się za to Ireneusz Jeleń. Wracający do kadry piłkarz francuskiego Lille, grał zdecydowanie poniżej poziomu do jakiego nas przyzwyczaił. Nie potrafił wypracować sobie dogodnej sytuacji strzeleckiej, pomógł mu w tym dopiero błąd portugalskich obrońców. Niestety, nie wykorzystał stu-procentowej sytuacji, strzelając prosto w bramkarza. Nie dograł meczu do końca, w 67. minucie zmienił go Kamil Grosicki.
Polska obrona funkcjonuje bez większych zarzutów, ale teraz problemy pojawiają się w napadzie. Mecz z Portugalią pokazał, że bez zdrowego Roberta Lewandowskiego siła naszego ataku drastycznie spada. Smuda nie chce powoływać młodych zawodników, jak na przykład Michał Żyro z warszawskiej Legii, który ostatnio zalicza bardzo dobre występy w klubie. A kiedy przed samym Euro okaże się, że Jeleń czy Lewandowski są kontuzjowani czy nie prezentują optymalnej formy, może być na takie zmiany za późno. Złym wyjściem jest też gra jednym napastnikiem, którą preferują trenerzy reprezentacji Polski. Niejednokrotnie bywało tak, że dobrze zapowiadające się akcje spalały na panewce, bo zawodnicy zwyczajnie nie mieli do kogo podać. Nowoczesny futbol jest szybki, ofensywny. Zdecydowana większość drużyn gra w, najpopularniejszym chyba, ustawieniu 4 – 4 – 2 lub 4 – 3 – 3. Polakom niestety brakuje odwagi, wolą grać zachowawczo, z tyłu. Po środowym meczu, kapitan polskiej reprezentacji, Jakub Błaszczykowski powiedział:
- Zagraliśmy dobre spotkanie. Z taką drużyną jak Portugalia nie chcieliśmy iść na wymianę ciosów. Czekaliśmy z tylu na swoje sytuacje i takie się nadarzyły. Szkoda, że nie udało się ich wykorzystać, ale z naszej gry możemy być zadowoleni.
Jak widać, naszej kadrze takie ustawienie odpowiada. Zastanawiające jest tylko to, jak chcemy osiagnąć sukces na Euro, skoro do meczy z klasowymi zespołami podchodzimy tak bojaźliwie. Przeświadczenie, że nie warto atakować, bo rywal jest lepszy i bezpieczniej będzie poczekać na jego potknięcie, chyba jest nie do końca właściwe w profesjonalnym sporcie.
Podsumowując, mecz przeciwko, grającej jak na swój poziom przeciętnie, Portugalii był średni w wykonaniu Biało – Czerwonych. Obie drużyny zaliczyły kilka sytuacji strzeleckich, które powinny zamienić się na gole, więc remis jest sprawiedliwym wynikiem. Nam brakowało odwagi i skuteczności w ataku, ale nadrabialiśmy to fenomenalną obroną, która okazała się dla Portugalczyków zaporą nie do przejścia. Spotkanie obnażyło nasze mocne i słabe punkty, ukazało kilka problemów kadrowych. Miejmy jednak nadzieję, że do czasu Euro wszystko uda się ostatecznie wyprostować i zaprezentujemy się z jak najlepszej strony. Wiadomym jest przynajmniej, że nie ma możliwości, by odesłali nas do domu.

środa, 1 lutego 2012

Gran Derbi - bardzo cienka granica między widowiskiem piłkarskim a cyrkowym.




Mecze pomiędzy Barceloną, a Realem Madryt są, i zawsze były, wydarzeniem jedynym w swoim rodzaju. Do pierwszego w tym sezonie "El Clasico" doszło w ćwierćfinale rozgrywek o Puchar Króla Hiszpanii. Zawodnicy i trenerzy zapewniali, że będzie to dla nich ważne i trudne spotkanie, do którego obie strony podejdą z odpowiednim nastawieniem.
- Kto odpadnie będzie poważnie ranny i będzie musiał szybko odzyskać siły - powiedział w jednym w wywiadów szkoleniowiec Dumy Katalonii, Pep Guardiola - Spodziewam się wyrównana meczu. Real jest najtrudniejszym przeciwnikiem z możliwych. Przeciwko Królewskim nikt nie może się stawiać w roli faworyta. - dodał.
Dodatkową motywacją niechybnie są kibice, dla których nie ma nic lepszego niż wygrana z odwiecznym rywalem. Zwycięstwo w takim meczu znacznie podnosi morale zespołu i pozwala wybaczyć mniejsze niepowodzenia.
Z powodu zbyt dużej ilości Derbów Europy w ostatnich sezonach, płyną głosy, że tracą one na swej wyjątkowości. Póki co jednak nadal budzą ogromne emocje, nawet w ludziach niesympatyzujących z żadnym z klubów. Przyciągają mnóstwo widzów, spragnionych widowiska na wysokim poziomie. Pytanie tylko czy to widowisko zawsze jest im serwowane?
Niestety nie. Zarówno kibicom, jak i samym zawodnikom udziela się napięcie związane z Gran Derbi. Piłkarze zapominają co to znaczy grać fair play. Jedni stają się bardziej agresywni, inni natomiast chwalą się swoimi umiejętnościami aktorskimi. Nawet po najlżejszym faulu przeciwnika padają na murawę, łapiąc się za losowo wybraną część ciała i czekają na decyzję sędziego. Kiedy jednak ten nie daje się nabrać, powstaje dyskusja, która z reguły skutkuje zobaczeniem żółtego kartonika. Nie było chyba Derbów bez ukarania którejś z drużyn żółtą lub czerwoną kartką. Arbitrzy podczas tych hiszpańskich klasyków są pod ogromną presją. Nawet przy mistrzowskim poprowadzeniu meczu znajdzie się ktoś niezadowolony.
Wracając jednak do samych graczy, w środowym ćwierćfinale Copa del Rey był pewien zawodnik, który w pełni zasługuje na miano (anty)bohatera spotkania, i który został okrzyknięty największym idiotą piłki nożnej. Mowa tu o pomocniku Realu Madryt - Pepe. Wydaje mi się, że kaźdy, kto choć w niewielkim stopniu interesuje się piłką nożną słyszał już o jego wyczynach. Jednak umyślne podeptanie dłoni leżącego Leo Messiego było chyba jednym z najbardziej ordynarnych i idiotycznych. Piłkarz ten nie zobaczył drugiej żółtej, a w konsekwencji czerwonej kartki tylko dlatego, że sędzia zaabsorbowany był karaniem innego zawodnika Królewskich za wcześniejszy faul na Messim. Pepe znany jest ze swoich nieczystych zagrań, jednak tymi z środowego ''El Clasico'' przeszedł sam siebie. Z różnych stron spłynęła na niego fala krytyki. Zawodnicy europejskich klubów nie przebierali w słowach, a jeden z nich zasugerował nawet Portugalczykowi wizytę w poradni psychiatrycznej. Kibice Realu Madryt zastanawiają się dlaczego ''największy idiota współczesnej piłki nożnej'' musi grać akurat w ich klubie. Nawet sam Jose Murinho, szkoleniowiec Królewskich, znany z nieuznawania krytyki własnego zespołu, przyznał, że czyn Pepe nijak nie wiąże się z grą fair play. Zaznaczył jednak, że zawodnika nie ukarze.
Sam piłkarz oficjalnie przeprosił Messiego, ale chyba nie zanosi się na radykalną zmianę jego zachowania. A szkoda. Piłka nożna niechybnie by na tym zyskała.
Na nieszczęście dla nas, kibiców futbolu, pojawia się coraz więcej symulowania i chamstwa, a chwilami zaczyna brakować tego, co w tym sporcie najważniejsze - zdrowej rywalizacji i pięknej, miłej dla oka gry. Coraz więcej zawodników staje się ''boiskowymi cwaniakami'', nastawionymi na wymuszanie fauli, kłótnie z przeciwnikiem i sędziami, symulowanie. Może w mniemaniu niektórych to czyni rozgrywki ciekawszymi, ja jednak jestem, i będę, zwolenniczką sportowego widowiska na wysokim poziomie, a nie pokazów rodem z areny cyrkowej.


Serdecznie witam wszystkich Czytelników. Pod tym adresem publikować będę własne oceny czy komentarze aktualnych wydarzeń sportowych i nie tylko. Jestem człowiekiem z pasją, dziewczyną, która chce przerwać męską dominację w szeroko pojętym świecie sportu. Wszystkich tych, dla których sport jest nie tylko sposobem spędzania wolnego czasu, ale też częścią życia, pasją, zapraszam do czytania.

Ze sportowym pozdrowieniem, Ruda.