środa, 30 maja 2012

Kanadyjski horror


Za nami inauguracja kolejnej, już 23, edycji Ligi Światowej. Biało – Czerwoni zaliczyli dobry występ, jednak nie obyło się bez nerwów, niemiłych niespodzianek i nadmiaru emocji.


W miniony weekend w różnych częściach globu rozpoczęły się pierwsze rozgrywki. Polska, rywalizująca w grupie B z Kanadą, Finlandią i Brazylią, wyruszyła na podbój Ameryki Północnej, do Toronto. Formuła turnieju znowu uległa zmianie i w odróżnieniu od poprzednich lat czekały nas nie dwa, a trzy mecze. Mecze z rywalami trudnymi, jednak całkowicie pozostającymi w naszym zasięgu. Występ naszej reprezentacji można rozpatrywać jako udany, gdyż wyzieźliśmy z Kanady dwa zwycięstwa, jedną porażkę i miejsce na czele swojej grupy. Nawet w odległym Toronto polscy kibice udowodnili, że drugich takich nie ma na świecie i dominowali na hali podczas wszystkich spotkań.



Brazylijskie przełamanie

Na pierwszy ogień poszli reprezentanci Brazylii. Drużyny tej chyba nie trzeba nikomu przedstawiać, gdyż lista jej tytułów jest bardzo długa. Spotkania z ekipą Cananarinhos są zawsze bardzo emocjonujące i przysparzają Polakom wiele kłopotów. Tak też było i tym razem.Mecz od samego początku był niesamowicie zacięty. Dwa pierwsze sety padły łupem Biało – Czerwonych po imponujących pogoniach w końcówkach. Odsłona numer trzy również początkowo należała do nas. Bezapelacyjnie wyróżniał się w niej Piotrek Nowakowski. Ataki na niebotycznym zasiegu i skuteczne bloki naszego środkowego były bardzo pomocne, jednak nie wystarczyły by dać Polakom zwycięstwo. Brazylijczycy wygrali na przewagi 27:25 i gra toczyła się dalej. Czwarta partia standardowo rozpoczęła się od wymiany „cios za cios”. Dopiero przy stanie 12:12 podopieczni Bernardo Rezende popełnili dwa proste błędy pod rząd. Niestety, nie potrafiliśmy skorzystać z okazji i straciliśmy przewagę równie szybko jak ją zyskaliśmy. Pomyłki w ataku i zagrywce, które były zmorą polskich siatkarzy spowodowały, że przegraliśmy 22:25. Tie – break przedstawiał zupełnie inny obraz naszej gry. Od samego początku utrzymywaliśmy przewagę, stopniowo ją powiększając, a na pierwszą przerwę techniczną schodziliśmy przy stanie 8:3. Brazylia była całkowicie rozbita i nie radziła sobie z naszymi atakami. Jednak po zmianie stron na nowo wstąpił w nich duch walki. W jednym ustawieniu straciliśmy 5 punktów i teraz to my staliśmy pod ścianą. Ostatecznie z niewielką pomocą Canarinhos, którzy znów zanotowali na swoim koncie kilka błędów własnych, udało się wygrać 15:12. Zwycięstwo nad Brazylijczykami cieszyło o tyle bardziej, że odnieśliśmy jez tą reprezentacją po raz pierwszy od 10 lat. Miejmy nadzieję, że to spotkanie było przełomowym momentem w polsko – brazylijskich potyczkach.



Niespodziewana przeszkoda

Drugiego dnia na drodze Biało – Czerwonych stanęła reprezentacja Finlandii. W spotkaniu z drużyną ze Skandynawii, nasza gra diametralnie różniła się od tej, którą prezentowaliśmy w starciu z „Kanarkowymi”. W pierwszym secie w nasze szeregi wkradły się liczne błędy i musieliśmy włożyć ogromny wysiłek by ostatecznie wygrać 25:23. W kolejnej partii Polacy pamiętali by utrzymywać bezpieczny dystans i nie pozwolić Finom rozwinąć skrzydeł. Jednak podopieczni, dobrze nam znanego, Daniela Castellaniego nie mieli zamiaru się poddawać. Wyróżniającą się postacią w tym secie był przyjmujący Delecty Bydgoszcz – Antti Siltala. Jego dobre ataki siały spustoszenie w naszej drużynie. Nie zdołaliśmy się odbudować i ostatecznie Finlandia zwyciężyła 25:23.Set trzeci od początku nie układał się po naszej myśli. Ataki Biało – Czerwonych były zatrzymywane przez bardzo dobrze funkcjonujący fiński blok. Na pierwszą przerwę techniczną schodziliśmy mając 5 punktów straty. Po wznowieniu gry było jeszcze gorzej, Finowie nie pozwalali nam na nic, tylko powiększając swoją przewagę. Na boisku pojawili się Łukasz Żygadło i Zbigniew Bartman i, jak się później okazało, była to bardzo dobra decyzja. Atakujący dał świetną zmianę za nieskutecznego Jakuba Jarosza i pociągnął naszą grę. Razem z Łukaszem stanowili świetny duet, który dał sygnał do walki. Niestety, pogoń nastąpiła zbyt późno i nie udało się uratować tej partii.Czwarta odsłona była niesamowicie zacięta i wszystko rozstrzygnęło się dopiero w końcówce. Na boisku szleli rezerwowi – Bartman i Żygadło, którzy stanowili o sile Polaków w tym spotkaniu. Żygadło mądrze wykorzystywał środkowych, zaskakując rywali. Popełnione w tym secie błędy rozkładały się równomiernie między oba zespoły. Mimo niewielkiej przewagi Biało – Czerwonych, Finowie walczyli do samego końca, jednak chłodna głowa i opanowanie dały nam zwycięstwo.Znów czekał nas tie – break, a w nim tym razem niemiła niespodzianka. Polacy zupełnie nie mogli znaleźć sposobu na dobrą dyspozycję Finlandii. Nie radziliśmy sobie w przyjęciu, a fiński blok nadal był naszą zmorą. Całości dopełnił uraz Michała Kubiaka, który zmuszony był opuścić parkiet. Rozbici 9:15, przegraliśmy drugie spotkanie 2:3.



Powrót do normy

Spotkanie z Kanadą było ostatnią szansą na zajęcie pierwszego miejsca w grupie. Nie zapowiadało się, że będzie to łatwy pojedynek. Kanadyjczycy, którzy na otwarcie turnieju rozgromili Finów 3:0 i sensacyjnie wygrali z Brazylią 3:2 nie wyglądali na łatwych przeciwników. Wbrew pozorom ten mecz był najłatwiejszym ze wszystkich rozegranych w Toronto. Nie obyło się bez nerwów i nieznacznych błędów, jednak to Polacy przez większość czasu dyktowali warunki. Początek spotkania nastrajał optymistycznie. Od początku mieliśmy nieznaczną przewagę, bardzo dobrze spisywali się nasi środkowi. Wtedy jednak znów zaczęliśmy popełniać błędy i z przewagi 13:10, nagle zrobiło się 14:18. Prowadzenia nie udało się odzyskać już do końca seta. Druga partia również zaczęła się przewagą Kanady. Po jednej z akcji kontuzji nabawił się Piotr Nowakowski, który sygnalizował uraz kolana i musiał opuścić boisko. Dla Biało – Czerwonych był to swego rodzaju bodziec do walki. Zaczęli odrabiać straty i zmuszać przeciwnika do błędów. Spokojna i pewna gra naszego zespołu dała rezultaty, Polacy wrócili do gry.Kolejny set przyniósł nam odrobinę nerwów w początkowej fazie, szybko jednak przerwaliśmy wymianę punkt za punkt i wyszliśmy na prowadzenie. Mądre rozegrania Łukasza Żygadły, wciąż wspaniale dysponowany Bartman i fenomenalnie funkcjonujący polski blok, spowodował, że nie pozostawiliśmy gospodarzom złudzeń, wygrywając do 21.Czwarta odsłona była tylko formalnością. Rozpędzeni Polacy byli nie do zatrzymania, dominowaliśmy na boisku w każdym elemencie. Niestety nie ustrzegliśmy się błędów, jednak nie było ich tak dużo jak wcześniej. Kanadyjczycy do samego końca próbowali stawiać nam opór i obronili dwie piłki meczowe. Jednak zasada „do trzech razy sztuka” znalazła zastosowanie i tym razem i zdeklasowaliśmy rywali wygrywając 25:19.



Pierwszy weekend Ligi Światowej można zaliczyć do udanych. Polacy są liderami grupy B, co bardzo dobrze rokuje przed kolejnymi turniejami. Nie wszystkie mecze udało się wygrać, jednak na pewno nie można narzekać na brak emocji. Zobaczyliśmy tu niemal wszystko co czyni siatkówkę wyjątkową, dlatego dla kibiców była to nie lada gratka. Jednak w niektórych momentach nerwów i stresu było aż w nadmiarze. Na pochwałę zasługuje postawa Zbigniewa Bartmana, który zaprezentował wspaniałą formę i jest aktualnym liderem rankingu najlepiej punktujących zawodników. Teraz pozostaje nam tylko wierzyć, że przed własną publicnością Biało – Czerwoni spiszą się jeszcze lepiej i dadzą najlepszym kibicom świata wiele powodów do świętowania.

sobota, 19 maja 2012

Do ośmiu razy sztuka



Asseco Resovia Rzeszów przerwała, trwającą siedem lat, hegemonię Skry Bełchatów na parkietach PlusLigi. Dominowali na boisku, pozwalając bełchatowianom wygrać tylko jedno spotkanie w rywalizacji do trzech zwycięstw. Niestety, w pewnych momentach drużynom nie udało się utrzymać nerwów na wodzy.

Bij mistrza!
Skra Bełchatów rozpoczynała finałowe zmagania jako bezapelacyjny faworyt. Siedem tytułów mistrzowskich z rzędu najlepiej tłumaczy to zjawisko. Kiedyś, podczas przeglądania sportowej prasy, utkwiło mi w pamięci zdanie: „W siatkówkę grają w całej polsce, a na końcu i tak wygrywa Skra Bełchatów”. I ta myśl była aktualna przez bardzo długi czas. Aż do teraz.
W związku z powyższym, na zespole z Rzeszowa nie ciążyła żadna presja. Nie mieli nic do stracenia, a tak wiele do zyskania. Swoją szansę wykorzystali najlepiej jak się dało. Udowodnili, że Skra jest do pokonania.

Uwaga Grozer i niespodzianka w Bełchatowie
Rozstrzygnięcie batalii o tytuł Mistrza Polski było największą niespodzianką sezonu, nie umniejszając umniejętnościom Resovii. Zdobyli go jednak jak najbardziej zasłużenie.
Set inaugurujący finałowe zmagania nie zapowiadał tej końcowej sensacji. Podopieczni Jacka Nawrockiego utrzymywali przeciwników na dystans i wygrali do 18. Jak się później okazało, rzeszowianie po prostu potrzebowali czasu by „wstrzelić się” w mecz. Kolejne trzy sety padły bowiem ich łupem i w rywalizacji do trzech zwycięstw było już 1:0.
 W drugim spotkaniu to drużyna gości od początku dominowała na boisku. Bełchatowianie popełniali dużo błędów własnych, zawodziły czołowe armaty, czyli Wlazły i Kurek. W drużynie przeciwnej szalał za to Georgy Grozer. Niemiec, który w przyszłym sezonie reprezentował będzie barwy rosyjskiego Lokomotivu Biełgorod, rozegrał naprawdę wspaniałe zawody. Jego mocne ataki i zagrywki oscylujące w granicach 120 km/h siały spustoszenie w szeregach Skry. Dzięki tym wszystkim czynnikom, siatkarze Asseco Resovii opuszczali Bełchatów z dorobkiem dwóch zwycięstw.

Emocje na Podpromiu
Po zmianie miejsca rozgrywek, można było przypuszczać, że rywalizacja się odwróci. W końcu widać było, że do walki stają dwie wyrównane drużyny. Zawodnicy PGE wybudzili się i zaczęli grać na poziomie do jakiego nas przyzwyczaili. Byli bardziej skoncentrowani, na spokój panujący w szeregach gospodarzy, odpowiadali agresywną, skuteczną siatkówką. Wróciła także dobra dyspozycja Bartosza Kurka i Mariusza Wlazłego. Rzeszowianie wrócili do gry dopiero w trzecim secie. Mądre wykorzystanie środkowych i nadal utrzymujący się poziom Grozera i Achrema przyniósł skutki i podopieczni Andrzeja Kowala wygrali partię do 16. Początek czwartej odsłony mógł zapowiadać, że spotkanie zakończy się dopiero w tie – breaku. Resovia na pierwszą przerwę techniczną schodziła prowadząc aż 8:3. Bełchatowianom udało się jednak odzyskać rezon i dociągneli mecz do końca, wygrywając seta do 20 i całe spotkanie 3:1. Oznaczało to, że rywalizacja o tytuł mistrzowski nadal pozostawała otwarta.
Inauguracja czwartego spotkania była bardzo wyrównana, żaden zespół nie mógł wypracować sobie bezpiecznej przewagi. Jednak w szeregi PGE znów wkradły się błędy w zagrywce, a cały atak spadł na barki Wlazłego, który zanotował 80% skuteczność w tym elemencie. Resovia za to grała bardzo mądrze, szanując i wykorzystując każdą piłkę, dzięki czemu doprowadzili do stanu 24:20. Wtedy w bełchatowian, a konkretniej w Bartosza Kurka, ponownie wstąpił duch walki. Przyjmujący wykonał trzy znakomite zagrywki z rzędu i zrobiło się już tylko 24:23. Andrzej Kowal poprosił o czas dla swojej drużyny, który dał oczekiwane rezultaty, gdyż po powrocie na boisko Kurek posłał piłkę w aut, kończąc seta. W drugiej partii Skra od samego początku nieznacznie prowadziła i stopniowo powiększała dystans. Akcję na przełamanie siatkarze Asseco mieli dopiero przy stanie 14:11. Trudną piłkę fenomenalnie wybronił Alek Achrem, a akcję efektownym atakiem zakończył Georgy Grozer. Później w bloku szalał Piotr Nowakowski i przewaga PGE zmalała do jednego punktu. Skuteczne kontry i wspaniale dysponowany Grozer dały rzeszowianom zwycięstwo 25:21. Trzecią i, jak się później okazało, ostatnią partię gospodarze rozpoczęli mocnym akcentem jakim były trzy asy serwisowe Grozera z rzędu. Na pierwszą przerwę techniczną schodzili wygrywając aż pięcioma punktami. Postawieni pod ścianą bełchatowianie zupełnie nie radzili sobie z odpieraniem ataków rywali, popełniali mnóstwo błędów własnych. Po błędzie Bartosza Kurka, który przeszedł linię trzeciego metra, w hali na Podpromiu wybuchła euforia. Około 5 tysiecy kibiców, zawodnicy i sztab szkoleniowy Asseco Resovii Rzeszów cieszyli się z odzyskania po 37 latach Mistrzostwa Polski.

Ciemna strona siatkówki
Spotkaniom tej rangi zawsze towarzyszą silne emocje. Czasami łatwo dać się im ponieść, o czym bardzo dobrze przekonali się siatkarze i trener PGE Skry. Podczas drugiego meczu finałowego doszło bowiem do dość niemiłego incydentu z ich udziałem.
Trzeci set zakończył się zwycięstwem gospodarzy 26:24. Początek czwartej odsłony zapowiadał, że nie wszystko jest przesądzone i  tie – break stawał się coraz bardziej prawdopodobny. Było 14:13 dla Asseco Resovii, Paul Lotman zaatakował w aut. Jednak sędziowie przyznali punkt podopiecznym Andrzeja Kowala, gdyż uznali, że piłka otarła się o blok Bartosza Kurka. Bełchatowianie od razu zaprotestowali, żądając wideoweryfikacji. Arbiter spędził nad powtórkami wideo dłuższą chwilę, a kiedy wrócił na boisko, okazało się, że pozostaje przy swoim zdaniu. Skra nie przerwała protestów, do których włączył się trener Jacek Nawrocki. Daniel Pliński podszedł do stolika sędziowskiego i, nie przebierając w słowach, żądał zmiany decyzji. Wywiązało się niemałe zamieszanie, którego skutkiem była żółta kartka dla szkoleniowca PGE. I tak zamiast 14:14 zrobiło się 16:13 dla gospodarzy. Skra była całkowicie rozbita, nie pomagały czasy na żądanie Nawrockiego. Resovia zdominowała wydarzenia na boisku i wygrała ostatnią partię do 15. Jak się później okazało, nie był to koniec sporów o tamten blok. Dopiero po zakończeniu spotkania rozpętała się prawdziwa awantura.  Trener przyjezdnych zasiadł do stolika sędziowskiego, domagając się, by pokazano mu powtórkę. Gdy jego życzenie zostało spełnione, swoją opinię wyraził krótkim, aczkolwiek treściwym, zdaniem „Gdzie ty tu k*** blok widzisz?!”. Odpowiedzi na to pytanie niestety nie otrzymał. Do kłótni włączyli się również Bartosz Kurek, ironicznie bijąc sędziom brawo, by okazać swoją dezaprobatę.  Ostatecznie bełchatowianie niczego nie osiągnęli, może z wyjątkiem kar finansowych dla trenera Nawrockiego, Bartka Kurka i Daniela Plińskiego. Trzeba jednak pochwalić postawę Mariusza Wlazłego, który w całej tej sytuacji zachował zimną krew. Nie włączył się w nagonkę na sędziów, cały czas uspokajał kolegów. Zachował spokój, udowadniając, ze zasłużył na miano kapitana zespołu.
Cała ta sytuacja była dość niecodzienna, dawno nie spotkałam się z tak gwałtowną reakcją na sędziowskie decyzje. Protest bełchatowian był uzasadniony, ponieważ te punkty mogły być dość istotne w perspektywie całego meczu, jednak jego forma była dla mnie całkowicie niezrozumiała. Skra jest na tyle doświadczonym i klasowym zespołem, że nie powinna reagować aż tak emocjonalnie. Ostatnimi czasy nie mają oni szczęścia do sędziów, jednak tym razem padło kilka słów za dużo. Nerwy nerwami, ale takie rzeczy nie powinny mieć miejsca w profesjonalnym sporcie.

Finał kompletny
Przed rozpoczęciem finału, niewielu spodziewało się takiego rozstrzygnięcia. Po raz kolejny jednak przekonaliśmy się, że sport bywa nieprzewidywalny i każdy może tu wygrać z każdym. Resovia była lepiej dysponowana, co widać po wyniku końcowym. Bełchatowianie nie trafili z formą w decydującą fazę Mistrzostw, a może ciążąca na nich presja zrobiła swoje. Faktem jest, że siatkarze Asseco Resovii zasłużenie wygrali, gdyż zaprezentowali się z lepszej strony, popełnili mniej błędów niż przeciwnicy i okazali się odporniejsi psychicznie. I oczywiście mieli po swojej stronie fenomenalnego Geroga Grozera, który był najmocniejszym punktem drużyny i w krytycznych momentach brał na swoje barki cieżar gry. Jego transfer będzie sporym osłabieniem rzeszowian. Incydent z kontrowersyjną decyzją sędziowską zburzył nieco obraz dobrego, sportowego widowiska, niemniej jednak nie moża narzekać na brak emocji w finale. Zawodom tym nie brakowało niczego – dwie wielkie drużyny, cała plejada siatkarskich gwiazd, dużo dramaturgii i siatkówka na wysokim poziomie. To, na pewno zaskakujące, zakończeniecie tylko ostrzy apetyt na przyszły sezon. Czyżby dominacja Skry na krajowym podwórku definitywnie dobiegła końca?