Mecz eliminacyjny pomiędzy Polską a Anglią miał być
najważniejszym w sezonie jesiennym. Zgodnie z przewidywaniami spotkanie to
przyniosło nam wiele emocji. Jednak nie do końca takich jakich byśmy
oczekiwali…
Śliska sprawa
Mecz pierwotnie zaplanowany był na 16 października. Jednak
już w chwili, gdy piłkarze wyszli na przedmeczową rozgrzewkę, niemal pewne
było, że mecz się nie odbędzie. Padający od dłuższego czasu deszcz sprawił, że
Stadion Narodowy przypominał ogromną kałużę. Nadawał się bardziej do uprawy
ryżu, niż do gry w piłkę. Wszyscy zgromadzeni wpatrywali się w niebo, które nie
zapowiadało poprawy pogody i zastanawiali się dlaczego dach nie został
zasłonięty. Wiadomym było, że nie można go teraz otworzyć z powodu wody, która
się na nim zebrała. Na boisku pojawili się sędziowie, którzy mieli skontrolować
stan murawy. Piłka nie była w stanie odbijać się ani toczyć po zalegającej
wszędzie wodzie. Jednak, jak się okazało, nie był to dostateczny powód, bo
przedstawić decyzję w sprawie meczu. Ogłoszono, że zapadnie ona o godzinie 21.45,
kiedy to dojdzie do kolejnej inspekcji. Możliwości były dwie – albo spotkanie
się wtedy odbędzie, albo zostanie przełożone na inny termin. Przez cały ten
czas na boisko nie wyszedł nikt, ani sędzia, ani przedstawiciel Narodowego
Centrum Sportu, ani osoba z obsługi stadionu, by w jakiś sposób przygotować
boisko. Dach był otwarty, deszcz padał, a kibice byli coraz bardziej oburzeni.
Nieco frajdy przyniosło im trzech śmiałków, którzy wybiegli w pewnym momencie na
murawę. Ślizgali się po niej, uciekali ochroniarzom, przy okazji nieco ich
ośmieszając, gdy tamci padali ofiarą narodowych kałuż. W końcu jednak ta trójka
mężczyzn, która następnego dnia została okrzyknięta „Bohaterami Basenu
Narodowego”, została schwytana i wyprowadzona z obiektu. W końcu kilka minut
przed 22 zapadła oficjalna decyzja delegata FIFA, pana Danijela Josta –
rozegranie meczu w takich warunkach jest zupełnie niemożliwe. Po konfrontacji
ze stroną Polską i stroną Angielską, spotkanie zostało przełożone na kolejny
dzień.
Deja vu?
Nie jest to pierwsze, i pewnie nie ostatnie, zamieszanie
związane z dachem Stadionu Narodowego w Warszawie. Wystarczy przypomnieć sobie
czerwcowe Mistrzostwa Europy i mecz otwarcia pomiędzy Polską a Grecją. Mimo
upałów, jakie panowały wtedy w Polsce, zdecydowano, że dach zostanie zamknięty,
przez co atmosfera tam porównywalna była do sauny. Niemieckie media
stwierdziły, że mecz rozegrany został na hali, a nie stadionie piłkarskim.
Piłkarze narzekali, że w wypełnionym po brzegi obiekcie, nie dało się swobodnie
oddychać. Wtedy dach zamknięto, kiedy było to całkowicie niepotrzebne, tym razem było odwrotnie. Przy
złych warunkach pogodowych, pozostawiono go otwartego. Wszyscy narzekali na
paradoks, jakim było odwołanie meczu z powodu deszczu na, teoretycznie, krytym
obiekcie. W czasach tak rozwiniętej techniki, nie powinno sprawiać problemu
sprawdzenie pogody w dzień meczu. PZPN wspólnie z NCS-em zabrali się za to
dopiero w chwili, kiedy meczu nie dało się uratować.
Co się odwlecze…
W końcu, z całodniowym opóźnieniem, bo 17 października o godzinie 17:00, rozpoczął się mecz Polska – Anglia w eliminacjach Mistrzostw Świata 2014. Dach był zamknięty, murawa nieco grząska, ale w pełni odpowiednia, można więc było grać. Już od początku, spotkanie było niespodziewanie zacięte. Zarówno Polacy, jak i Anglicy szturmowali na bramkę rywali. Groźniejsze sytuacje stwarzali jednak Polacy. Pierwsza bramka mogła paść po dośrodkowaniu Roberta Lewandowskiego już w 12. minucie spotkania. Niestety, Łukasz Piszczek nie zdołał w porę dobiec do podania i piłka znalazła się w rękach angielskiego bramkarza Joe Harta. Kolejną sytuacje bramkową nasi piłkarze mieli 15 minut później. Kamil Grosicki przechwycił piłkę na połowie rywala i podał do Lewandowskiego. Ten świetnie uwolnił się od angielskich obrońców i oddał strzał, niestety niecelny. Pierwszy gol w tym spotkaniu padł dość niespodziewanie. Anglicy wypracowali sobie rzut rożny, który wykonywał Steven Gerard. Jego dośrodkowanie w pole karne trafiło do Wayne’a Rooney’a, który całą sytuację zakończył strzałem głową. Chwila nieuwagi polskiej defensywy doprowadziła do utraty gola. Drugą połowę zaczęliśmy od mocnego akcentu jakim był strzał Obraniaka zza pola karnego. Piłka poleciała w samo okienko, jednak tam czekał angielski bramkarz. Od początku drugiej odsłony meczu Polacy nieznacznie dominowali na boisku. Spychali Anglików na własną połowę, nie pozwalali konstruować groźnych ataków, za to sami wyprowadzali zabójcze kontry i ataki pozycyjne. Brakowało tylko skuteczności w ich wykańczaniu. W końcu jednak zdołaliśmy doprowadzić do wyrównania. Tak jak w przypadku pierwszej bramki, nasza padła po rzucie rożnym. W 70 minucie meczu, w pole karne dośrodkowywał Ludovic Obraniak. Joe Hart wyszedł do tego dośrodkowania, jednak ubiegł go Kamil Glik, który posłał piłkę do siatki. Więcej goli w tym meczu nie padło, jednak śmiało można stwierdzić, że to Polacy powinni wygrać. Swoją dobrą postawą zmuszali reprezentację Roya Hodgsona do błędów, nie pozwalali przebić im się przez polską obronę. To poskutkowało wieloma akcjami wyprowadzonymi z kontry. Po raz kolejny jednak brakowało nam skuteczności w decydujących chwilach. Niemniej jednak, możemy teraz z nieco większym optymizmem patrzeć na naszą przyszłość w tych eliminacjach. Ale nie popadajmy też ze skrajności w skrajność. Trzeba pamiętać o gorszym meczu z Czarnogórą. Trener Fornalik wzorowo odrobił pracę domową i dobrze przygotował Biało – Czerwonych do potyczki z Anglikami. Dlatego pozostaje nam mieć nadzieję, że to samo zrobi przed kolejnym spotkaniem. A będzie to mecz z Ukrainą na własnym terenie, już 22 marca przyszłego roku.